„Ambasador” mojej Mamy

Ambasador” mojej Mamy to ciasto, które od zawsze kojarzyło mi się ze świętami. Szczególnie w tym okresie regularnie pojawiało się na naszym stole i było jednym z tych wypieków, na które jako dziecko czekałam z utęsknieniem. W czasach mojego dzieciństwa, gdy sklepowe półki świeciły pustkami, taki wypiek z bogatą masą, pełen galaretki, orzechów, rodzynek i kawałków czekolady, był prawdziwym rarytasem. Dziś, mimo upływu lat, wciąż uważam, że ciasto Ambasador nic nie straciło na swojej wyjątkowości.

Jak piekła je moja Mama?

Ambasadora zawsze przygotowywało się w dużej blaszce tzw. piekarnikowej. To dawało sporo porcji, w sam raz na święta, kiedy cała rodzina zbierała się przy stole. Jeśli jednak chcecie, aby zarówno ciasto, jak i masa były wyższe, można sięgnąć po mniejszą blaszkę (lub sam biszkopt upiec z mniejszej ilości jajek w mniejszej blaszce). Wtedy można też zredukować liczbę galaretek do dwóch (na przykład czerwonej i żółtej) co dodatkowo uprości przygotowanie.

Skąd ta nazwa?

Pewnie zastanawiacie się, dlaczego piszę „Ambasador” w cudzysłowie. Otóż w mojej rodzinie od zawsze nazywaliśmy to ciasto właśnie w ten sposób. Dopiero niedawno, z ciekawości, zrobiłam mały research i odkryłam, że ciasto Ambasador to dla większości zupełnie inny wypiek niż ten, który ja pamiętam z dzieciństwa. A jednak dla mnie i moich bliskich to właśnie ta wersja pozostanie tym jedynym i prawdziwym Ambasadorem 🙂

Ten deser ma w sobie coś ponadczasowego. Bogaty w dodatki, kolorowy i wyjątkowo smaczny. Zawsze przyciągał uwagę na świątecznym stole. I choć świat się zmienia, smak wspomnień pozostaje taki sam. Polecam 🙂

Biszkopt:

  • 6 jajek
  • 1 szkl. cukru drobnego
  • 1 szkl. mąki
  • 1 pełna łyżeczka proszku do pieczenia
  • 2-3 łyżki oleju

Masa:

  • 6 żółtek
  • 1 szkl. cukru
  • 2 szkl. mleka
  • 4 łyżki mąki ziemniaczanej
  • 200 g masła
  • rum

Dodatkowo:

  • 2-3 różnokolorowe galaretki
  • 3/4 szkl. rodzynek
  • 1/2 szkl. orzechów
  • 50 g czekolady (u mnie mleczna i biała)

Ambasador mojej mamy – wykonanie:

Każdą galaretkę rozpuszczamy w 1 szkl. gorącej wody. Wylewamy na płaski półmisek i odstawiamy w chłodne miejsce do całkowitego stężenia. Kroimy w kostkę.

Rodzynki zalewamy 1/3 szkl. rumu. Orzechy drobno siekamy. Czekoladę kroimy na mniejsze kawałki, lub trzemy na tarce.

Biszkopt:

Białka ubijamy na sztywną pianę, pod koniec stopniowo dodajemy cukier. Następnie dodajemy po 1 żółtku. Do ubitej piany jajecznej cienkim strumieniem wlewamy olej. Dodajemy mąkę przesianą z proszkiem do pieczenia i mieszamy delikatnie szpatułką. Ciasto wylewamy na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia (u mnie tzw piekarnikowa, ale może być też troszkę mniejsza). Pieczemy przez około 25 minut w temp. 180 stopni.

Masa:

Żółtka przez chwilę ucieramy razem z cukrem. Odlewamy 1/4 szklanki mleka, w nim rozprowadzamy mąkę ziemniaczaną, po czym łączymy z żółtkami. Pozostałe mleko doprowadzamy do wrzenia. Na gotujące się mleko wlewamy przygotowaną mieszankę. Nie przerywając mieszania, gotujemy do zgęstnienia. Odstawiamy do przestygnięcia (Uwaga: w zeszycie Mamy napisane jest, by żółtka utrzeć z cukrem, dodać do tego mleko i mąkę i cały czas ucierając, zagotować całość; ja przygotowywałam jak powyżej).

Miękkie masło ucieramy do białości. Dodajemy stopniowo zimny budyń. Na koniec wlewamy nieco rumu.


Na biszkopcie rozprowadzamy równą warstwę masy. Posypujemy pokrojoną w kostkę galaretką, odsączonymi z rumu rodzynkami, orzechami oraz czekoladą. Całość delikatnie dociskamy do masy.